poniedziałek, 31 października 2011

Nów księżyca Rachel Hawthorne



Tytuł: Nów księżyca
Autor: R. Hawthorne
Wydawnictwo: Amber
Seria: Strażnicy nocy  tom 3
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 208



   Zrobiłam źle i kajam się przed wszystkimi. Część trzecią przeczytałam po części czwartej. Ale, kiedy już wiedziałam kto będzie bohaterem każdej książki wybrałam sobie te, moim zdaniem, najciekawsze. I teraz mój osąd będzie chyba nie taki jaki powinien być. W sumie od przeczytania Cienia księżyca minęło parę tygodni, więc tak do końca nie pamiętam całej fabuły. I to na szczęście wpływa na obiektywizm recenzji. PS. Recenzja jest spoilerem. Inaczej się nie dało, bo cała fabuła dotyczy „zaskakującego” faktu.
   W Nowiu księżyca mamy do czynienia z parą Brittany – Connor. Ona jest w nim nieszczęśliwie zakochana od wielu lat, on – leczy złamane serce. Po przeczytaniu dwóch poprzednich części domyślaliście się już, że będą razem. Nie pomyliliście się. Autorka niczym nas nie zaskakuje. Nawet przemiana, a raczej jej brak, Brittany była do przewidzenia. Jak się zapewne domyślaliście ze wzmianek umieszczonych we wcześniejszych książkach, Brit nie miała swojej przemiany. Po prostu stała na polanie i… nic. Ma to swoją przyczynę w fakcie o podłożu genetycznym. Brit nie znała swojego ojca. Jej matka wyjechała do Europy, tam poznała Antonia, zakochała się, zaszła w ciążę i wróciła do rodzinnych stron (standard). Niestety Brit nie odziedziczyła wilkołactwa. Skoro zmiennokształtność to gen recesywny, a DNA mamusi nie wystarczyło, to znaczy, że tatuś nie był zmiennokształtny. Tak trudno było na to wpaść? Oklepana historia i tyle. Bo jakim cudem matka tak szybko mogła znaleźć w obcym kraju zmiennokształtnego? Cud by chyba był jakiś. Ale uznajmy, że mogła, a reszta sfory się nie domysliła, bo matka trzymała wszystko w tajemnicy. Brit musiała być w niemałym szoku, kiedy się dowiedziała. Nawiasem mówiąc i w tej sytuacji brakowało mi prawdziwych emocji. Nie zabrakło łez i wyrzutów, ale i tak bohaterowie zbyt szybko przeszli nad tą sytuacją do porządku dziennego. Odnosi się wrażenie, jakby w całej książce istniał tylko główny wątek miłosny, a reszta to dodatki, żeby rozszerzyć ilość stron.
   Przez cały poprzedni tom zachodziłam w głowę, jak też Brittany przeżyje swoją przemianę bez partnera. Miałam nadzieję, że autorka wymyśli coś oryginalnego. Niechże przełamie stereotypy. Doda trochę feminizmu. Facet wcale nie jest do tego potrzebny. Jeśli już nie to, to niech chociaż nagle pojawi się jej prawdziwy partner i jej w tym pomoże.  A tu zonk. Może i rozwiązanie, które zaproponowała jest oryginalne. W końcu się nie przemieniła. Ale czy naprawdę muszę czytać przez 200 stron, jakże to jej jest strasznie przykro i źle, że musi wszystkich oszukiwać, co do swojej przemiany? Bo oczywiście się do niczego nie przyznała. Litości.
   A żeby było mało, to Connor jej ów fakt (nieprzyznanie się) wybacza, a ona potem zdradza całą watahę, żeby chronić jego życie. I to też jej wybacza. Bez mrugnięcia okiem. Czy ci ludzi mają jakieś uczucia poza płomienną miłością?! Wydaje się, że żyją wyłącznie dzięki hasaniu po lesie i lizaniu się pod drzewami. Wulgarnie, ale do tego sprowadza się cała ta seria.
   W dodatku zakończony został wątek walki z Bio-Chromem. Finito. Happy end. Oczywiście Strażnicy nocy wygrali. Jakżeby inaczej. W sumie sama nie zakończyłabym inaczej J Ale autorka mogła zostawić furtkę, był moment w książce, który nadawałby się do tego. Ale postanowiła tego nie zrobić. I nie wiadomo po co właściwie jest część czwarta. Czymże zaskoczy na Hawthorne? Taką rzeczą, że gały wyjdą wam na wierzch, a szczęki obiją się o podłogę.
   Jeśli ktoś dotrwał do tej części, to musi, tak piszę to z bólem, musi przeczytać kolejną. Choćby po to, żeby dowiedzieć się, że można wymyślić dużo gorsze rzeczy niż te, które dopiero co przeczytaliście.
   Ta seria ma ręce i nogi, ale jakoś brakuje mi w niej wnętrza. Bohaterowie są płascy i bezuczuciowi (Pomijając ogromną ilość miłości. Nie sądziłam, że coś takiego może odstraszać). Fabuła sklejona ze wszystkich popularnych paranormalromance, które odniosły jakiś sukces. Potwierdzam moją poprzednią opinię: czytadło w kolejce do lekarza.

piątek, 28 października 2011

Pani Bovary Gustave Flaubert



Tytuł: Pani Bovary
Autor: G. Flaubert
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Rok wydania: 2005
Ilość stron: 272

   Te paskudne studia zmusiły mnie do przeczytania tej książki. Postanowiłam, że przynajmniej niech będzie z tego jakiś pożytek. Żeby nie było, że nie czytam ambitnej literatury. Czytam. Kiedy muszę. I teraz dowiecie się dlaczego nie czytam z własnej woli.
   Pani Bovary należy do tzw. literatury pięknej. Opowiada historię chłopki o wysokich aspiracjach, której udało się wyjść za lekarza. Emma jest pełna romantycznych ideałów, które roztrzaskują się w zderzeniu z rzeczywistością. Naczytała się za dużo romansów, ot co! (Chyba zacznę się ograniczać J) Niestety małżeństwo nie spełnia oczekiwań kobiety. W sumie to Emma nie miała wiele wpływu na wybór małżonka. W końcu akcja dzieje się w XIX wieku we Francji. Tej wiejskiej Francji. Panna Rouault nie znała dobrze Karola Bovary, kiedy za niego wychodziła. W swojej naiwnej główce utworzyła sobie jego idealny obraz. Niestety życie chciało inaczej i okazało się, że państwo Bovary nie pasują do siebie. Ona pragnie romantyzmu, ciągłego zabiegania o jej uczucia, przyjęć. Chce po prostu korzystać z życia. A jemu wystarczy dobry obiad, kapcie na nogach i patrzenie na wyszywającą żonę. Biedactwa się nie dobrały. I o ile Karol, jest szczęśliwy w tej rutynie, o tyle Emma czuje się nieszczęśliwa. Najpierw zajmuje się kupowaniem (nic nie poprawia tak humoru jak zakupy), ale nie pomaga. Potem zachodzi w ciążę i myśli, że może syn da jej jakiś cel w życiu. Rodzi się córka, Berta. Emma już całkiem pochłonięta myślami o samospełnieniu, znajduje sobie kochanka. Karol, nigdy nie był bystry, praktycznie do końca się nie zorientował, że Emma przyprawia mu rogi. I tak toczą się strony, a jest ich 300. Przynajmniej w moim wydaniu. Ona poszukuje własnego szczęścia kosztem szczęścia męża, kochanków, córki i innych ludzi.
   Flaubert jest uważany za bardzo dobrego pisarza. Pani Bovary  to arcydzieło. Ale do mnie nie trafia literatura, w której bohaterowie użalają się nad sobą. Bo do tego właściwie sprowadza się zachowanie Emmy. Nie znoszę, jak ktoś wyolbrzymia swoje problemy i w dodatku nic nie robi żeby je rozwiązać. Na co ona czekała? Aż Bóg zrzuci jej z nieba szczęście?! Nie ma tak cudownie. Do szczęścia trzeba dążyć samemu i to nie kosztem innych. Właściwie Emma szukała szczęścia. Niestety wybrała egoistyczną drogę. Interpretując tę powieść właściwie można rozważać zachowanie pani Bovary z punktu widzenia moralności. Pomińmy sprawę scen erotycznych (tu dodałabym cudzysłów, ale w XIX wieku opis jazdy karetą z mężczyzną i kobietą w środku uznano za niemoralny, więc sobie daruję). Narrator-Flaubert ani jednym słowem nie potępia zachowania Emmy. Jednak moja moralność podpowiada mi, że była ona zmanierowana i samolubna.
   Dyskutowałyśmy o tej książce z przyjaciółkami. I doszłyśmy do wniosku, że dlatego mnie się ona nie podoba, bo mam inny charakter. Nie lubię użalać się nad sobą, nie przejmuję się wieloma problemami i jestem twarda (śmieją się, że po mnie wszystko spływa jak po kaczce J ). A Emma była wrażliwa i naiwna. Zaś Karol po prostu głupi (nie wiem jakim cudem zdał egzamin na lekarza). Ciężko jest mi powiedzieć coś dobrego o tej powieści. Głowna bohaterka cały czas mnie wkurzała. Miałam ochotę wejść w te strony i strzelić jej w pysk. Szczególnie kiedy obwiniała w myślach męża, że to jego wina, że ona go zdradza. Nie myślała też o własnym dziecku. Spokojnie zadłużała rodzinę. Nigdy nie potrafiła stawić czoła problemom. Była egoistką i tchórzem, a ja takich ludzi po prostu nie trawię. Zawsze staram się zrozumieć postawę bohatera. Wczuć się w niego. Ale w tym przypadku nie byłam w stanie. Ja i Emma mamy skrajnie odmienne podejście do życia. I dlatego nie polecam tej książki osobom, które mają podobny charakter do mojego.
   Pani Bovary to powieść obyczajowa, ukazująca powtarzalność ról społecznych, mierność i marność codzienności. Mamy do czynienia, jak to określiła Kazimiera Szczuka, z nudą buduaru. Powieść jest dobra. Znakomicie oddaje realia XIX-wiecznej Francji. Jednak melancholia i wieczny żal do świata bohaterki zbyt mnie zniechęcają.
   Skoro w końcu przeczytałam Panią Bovary mogę ją z pełnym spokojem sumienia skrytykować. Oczywiście wiele problemów bardzo spłyciłam. Powieść ma pewną głębię. Jednak ja nie byłam w stanie, nie miałam nawet ochoty jej szukać. Wiem na pewno, że z własnej woli nie sięgnę już po utwory Flauberta, ani też książki o podobnej tematyce. Są za bardzo przygnębiające. A życie jest piękne, chociaż jest do dupy, i trzeba się nim cieszyć w pełni. A w każdej sytuacji można znaleźć coś pozytywnego!

poniedziałek, 24 października 2011

Bezzmienna Gail Carriger


Tytuł: Bezzmienna
Autor: G. Carriger
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Seria: Protektorat Parasola tom 2 
Rok wydania: 2011
Ilość stron: 320


   O maj gad! Tylko te słowa przychodzą mi do głowy po przeczytaniu tej części. Początek, jak to początek, trąci nudą, mimo że zaczyna się od przysłowiowego trzęsienia ziemi. Fabuła nie wciągnęła mnie tak, jak w Bezdusznej, więc czytając czułam się trochę rozczarowana. Ale zakończenie! Autorka zrzuca istną bombę atomową! W życiu nie spodziewalibyście się takiego zakończenia. Teraz z niecierpliwością czekam na tom trzeci. Jak mam przeżyć bez dalszego ciągu? Umrę nie wiedzą co tam się dalej stanie.
   Ale zacznijmy od początku. Londyn nawiedziła fala humanizacji. Wszyscy nadprzyrodzeni odzyskują swą śmiertelność, a duchy podlegają egzorcyzmom (czyli odchodzą do niebytu, gdyż ich dusza nie ma już do czego wrócić). Wszystko wskazuje na to, że jest to działanie bezdusznego. I oczywiście podejrzewają o to lady Woolsey. Alexia dość szybko wskazuje na bezmyślność takiego rozumowania, ponieważ kiedy rzeczona fala nadeszła, ona (lady) spała w ramionach swojego hrabiego. A więc ma alibi. W takim razie, co spowodowało masowe uśmiertelnianie? Nie wiadomo, ale okazuje się, że fala zaczęła się przesuwać na północ w stronę Szkocji, by zatrzymać się w okolicach zamku Kingair. O dziwo jest to siedziba byłej watahy hrabiego Woolsey (w tym tomie dowiemy się dlaczego z niej odszedł). Lord Maccon bezzwłocznie wyrusza do Szkocji pozostawiając Alexię samą z całym pułkiem nadprzyrodzonych i wkurzającym majorem Channingiem Channingiem z Channingów chesterfieldzkich rozstawiających namioty w jej ogrodzie oraz z tajemniczą prośbą, by odwiedziła ona modystkę. Zabawna historia z majorem poprzedza wizytę u madame Lefoux i otrzymanie nowego modelu parasolki. Owa madame nie jest, jak się później okazuje, tylko modystką. W dodatku ubiera się jak mężczyzna, choć bardzo szykownie. W międzyczasie spada na nas wiadomość, że panna Hisselpenny wychodzi za mąż za kapitana Featherstonehaugh (kto napisze mi jak powinno się to czytać?). Ale nie jest do końca pewna swej decyzji, wziąwszy pod uwagę jej obściskiwanie się w trakcie powieści z panem Tunstellem – lokajem hrabiego. Alexia nie daje sobie w kaszę dmuchać i szybko opanowuje sytuację. Natychmiast - prawie - wyrusza do Szkocji w ślad za mężem. A ową podróż odbywa sterowcem. Tam ktoś próbuje ją zabić (dwukrotnie), normalka. Hrabina dociera do zamku i zauważa, że to to miejsce jest źródłem humanizacji. Pozostaje tylko odkryć, co właściwie jest tego przyczyną. Mim namiętnych zalotów jej własnego męża, udaje jej się do tego dojść dość szybko. I to na tyle fabuły.
   Jak zwykle Carriger serwuje nam mnóstwo smakowitych żartów przyobleczonych we wstążeczkę z ironii. Dialogi nie są jednak tak zabawne, jak w części pierwszej. Momentami miałam wrażenie, że były pisane na siłę.
   Część akcji kręci się też wokół wynalazków. Oprócz parasolki, zdecydowany prym wiedzie eterografor. Jakiś nowy rodzaj telegrafu. Jeśli ktoś, jak ja, nie ma smykałki do mechaniki, nic nie zrozumie z opisu tego urządzenia. Dla mnie ważne było to, że przekazuje wiadomości i, że jest dość istotne dla fabuły (w sumie można by je zastąpić jakimkolwiek innym, bo służy tylko do przekazywania wiadomości). Przyznam, że kładzenie nacisku w powieści na nowinki techniczne czasami mnie denerwuje. Ale jest to urok Protektoratu Parasola. W końcu bohaterka jest zafascynowana nowościami.
   Fabuła jest ciekawa, ale coś za długo się rozkręca. Mogłabym odłożyć przeczytaną w połowie książkę na tydzień i nie odczułabym jej braku. Ale kiedy już dotrzecie do końca, to będziecie pisali maile do Prószyńskiego, żeby przyspieszył druk trzeciej. Zakończenie kompletnie zbije was z tropu. Nie będziecie potrafili zasnąć rozważając różne możliwe jego rozwiązania.
   Nie chcę zdradzać wszystkiego. Będziecie mieli frajdę odkrywając coraz to nowe szczegóły. W Bezzmiennej naprawdę dużo się dzieje. Ale podejrzewam, że będzie to najgorsza część z serii. Mam taką małą teorię, która na razie mi się sprawdza, że drugi tom serii jest zawsze tym najgorszym. W końcu ile można wprowadzać czytelnika w fabułę? Kiedyś trzeba też podać te nudne szczegóły. Ale Bezzmienna zdecydowanie nadrabia zakończeniem. Już się nie mogę doczekać Bezgrzesznej.
  Dla ciekawskich filmik, jak powstawała okładka tomu trzeciego. Zamieszczony również na stronie wydawnictwa Prószyński i S-ka.


piątek, 21 października 2011

Córka krwawych Anne Bishop



Tytuł: Córka krwawych
Autor: A. Bishop
Wydawnictwo: Initium
Seria: Czarne Kamienie tom 1
Rok wydania: 2008
Ilość stron: 368
 

 Coraz głośniej robi się o tej serii. W sumie w Polsce wyszło już osiem tomów. Postanowiłam zacząć recenzje od pierwszego, żeby zachęcić do czytania te osoby, które jeszcze nie miały tej powieści w rękach.
   Z góry informuję, że pierwszy tom nie jest typowym romansem. Pojawia się tam oczywiście ten wątek, ale nie jest on głównym. Ten tom to, jakby wprowadzanie historii. Dopiero następne będą opierać się w dużej mierze na wątku miłosnym.
   Co do treści. Po pierwsze, musicie się uzbroić w cierpliwość i przez pierwsze 100 stron pilnie wczytywać się w książkę. Dlaczego? Ponieważ autorka wrzuca, dosłownie, wrzuca was w powieść. Nie wiecie o tym świecie nic. Nic nie jest wyjaśniane. Informacje zdobywacie jedynie z dialogów postaci i opisów. Musicie posłużyć się dedukcją, kochani. Jak detektywi. Czytając książkę chomikujemy i jednocześnie porządkujemy oszczędnie wydzielane wyjaśnienia i składamy w całość. Jeśli przebrniecie przez ten etap, nie odłożycie już tej książki dopóki jej nie przeczytacie. Ma się też wrażenie, przez ten brak wyjaśnień, że czytelnik sam jest częścią tej rzeczywistości. Przynajmniej ja czułam jakbym tam była, jakbym przeżywała wszystko razem z bohaterami. Dla jednych będzie to rozwiązanie fascynujące i po części nowatorskie, dla innych – upierdliwe. Ja należę do tej pierwszej grupy.
   Fabuła zaczyna się od przepowiedni: Oto nadejdzie Czarownica. „Ona nadchodzi. Świat Terreille rozpadnie się przez jego głupią zachłanność. Ci, którzy przeżyją, będą służyć, ale przeżyje niewielu” – mówi Tersa, szalona, złamana Krwawa. Już nie wiecie o co chodzi? Nie szkodzi. Właśnie ta niewiedza wywoła w was niepohamowaną ciekawość.
   Wyjaśnię tylko troszkę, żeby nie zdradzić wszystkich smaczków. Jest to rzeczywistość alternatywna, gdzie rządzą kobiety (TAK!), a mężczyźni służą swoją siłą i opiekuńczością. Niestety nadeszły złe czasy. Dorothea zdobyła połowę świata i krzywdzi mężczyzn oraz kobiety. Łamie dawne obyczaje. Krwawi zapomnieli jak to było kiedyś. I oto ma nadejść Czarownica, najpotężniejsza Krwawa wszechczasów, która zaprowadzi porządek. Wspominałam już, że Krwawi posługują się magią? Nie, to wspominam. Każdy z nich posiada moc, a jej ilość i siła zależy od koloru kamieni, które otrzymał podczas ceremonii, najpierw Urodzenia, a potem Ofiary Ciemności (7 lat i około 20. Dorosły Krwawy ma dwa kamienie). Nie będę dokładnie wyjaśniać, bo to trzeba zrozumieć samemu :D A potem poznajemy tę wybraną. Jaenelle uczy się podstaw Fachu od samego Wielkiego Lorda Piekła i czeka na swojego wybranka. Niestety jej rodzina nie zdaje sobie sprawy z jej wielkiej mocy i myślą, że dziewczynka jest upośledzona. Z tego powodu spotyka ją wiele przykrości, a czytelnik ma ochotę wejść w książkę i przylać jej babce.
   Nie ma co dalej wyjaśniać. Fabuła jest tak pogmatwana, że aby to zrozumieć to trzeba przeczytać. Opisywanie tego świata też nic nie da. To tak jakby kosmicie próbować scharakteryzować prawidłowości rządzące Ziemią. Wyobrażacie sobie opisywanie zwyczajów każdego kraju i rządzące nimi zależności? Albo scharakteryzować relacje łączące kraje Unii? Masakra.
   Wydaje się, że powieść o czarodziejach już była. Ale nie taka. Tę zdecydowanie odradzam osobom poniżej szesnastego roku życia. Liczne przekleństwa i brutalne sceny są przeznaczone wyłącznie dla ludzi dojrzałych, którymi to już tak bardzo nie wstrząśnie. A wierzcie mi, niektóre fragmenty są ostre i nie nadają się dla dzieci.
   Ciekawym zabiegiem było przenoszenie akcji w różne miejsca. Raz jesteśmy w Terreille i widzimy złą Dorotheaę, za chwilę bawimy się razem z Jaenelle  Chaliot. Czasami coś takiego bardzo denerwuje, szczególnie wtedy, gdy przerywa jakiś fascynujący wątek, jednak jednocześnie buduje napięcie.
Kolejnym plusem dla Bishop są bohaterowie. Każdy jest tam inny. Poznajemy Wielkiego Lorda Piekła, opiekuńczego względem Jaenelle, ale surowego wobec innych. Spotykamy Daemona zimnego, wyniosłego i niebezpiecznego. Moją ulubioną postacią jest Lucivar. Arogancki, pewny siebie, ale przy tym niezwykle uroczy. Nie można się na niego gniewać. Sama Jaenelle jest tak niezwykle realna. Mogłaby to być każda żyjąca w naszym świecie dziewczynka. Nie widzi nic niezwykłego w bawieniu się z jednorożcami i uczeniu Fachu od Pająków. Jest taka żywa i nic nie może zniszczyć jej ciekawości świata. Nie będę tu charakteryzować tych postaci ze szczegółami. Wiem już za dużo z poprzednich tomów i zepsułabym niektórym przyjemność z odkrywania pokręconych związków jakie ich łączą.
   Ostatnio dyskutowałam na temat serii Czarne kamienie z przyjaciółką. Ona twierdziła, że jak na taki potencjał książki są za mało „krwawe”. Chodzi tu też o brutalność. Przyznałam jej w tym rację. Mamy Saetana, Wielkiego Lorda Piekła. Wszyscy się go boją, bo niewiadomo jak jest okrutny. Ale kiedy przychodzi co do czego, to tej okrutności nie widać. Podobnie jest z Daemonem i Lucivarem. Przynajmniej w tym tomie. W dalszych dojdą jeszcze niepokryte niczym groźby i nieuzasadniony (tak naprawdę) strach przed wielką mocą Jaenelle. Ja jednak doszłam do wniosku, że widok krwi nie jest dla mnie taki istotny. Bardziej skupiłam się na opowiedzianej fabule i zupełnie innym świecie. Różnice w odbiorze wynikają też z różnych filozofii życiowych jakimi się kierujemy. Cóż poradzę, że nie jestem wybredna. Mnie smakowałoby nawet jedzenie podawane w samolocie :D
   Poza tym mam słabość do autorów, którzy kreują swoje własne światy. Rowling, Paolini, Sapkowski, Flanagan, a od paru lat Bishop. Mam nad wami tę przewagę, że przeczytałam już wszystkie dostępne w Polsce tomy Czarnych Kamieni. Wiem, więc dużo więcej od was o wykreowanym tam świecie, o przygodach, które przeżywali bohaterowie i relacjach jakie ich łączą. Jeśli sięgniecie po tę serię czeka was wiele niespodzianek. Nierzadko będziecie wrzeszczeć na całe gardło: „Co?!”, nie mogąc uwierzyć, że Bishop mogła wymyślić coś tak skomplikowanego, zagmatwanego, a jednocześnie logicznego. Jestem kobietą i może dlatego prawidłowości rządzące tym matriarchalnym światem tak mnie fascynują. Ale, kurczę, chciałabym mieć takiego Lucivara :D

niedziela, 16 października 2011

Pełnia księżyca Rachel Hawthorne

 
   

     Tytuł: Pełnia księżyca 
     Autor: R. Hawthorne
     Wydawnictwo: Amber
     Seria: Strażnicy nocy  tom 2
     Rok wydania: 2010
     Ilość stron: 288



   Recenzowałam już pierwszy tom serii Strażnicy nocy. Nie była ona pochlebna. To jest recenzja tomu drugiego. Od razu powiem, że wydał mi się sporo lepszy od poprzedniego. Może to przez inną fabułę?
   W tej części śledzimy losy przyjaciółki Kayli, Linsdey. Tym razem mamy do czynienia z blondynką, którą dzielą tylko dwa tygodnie do pierwszej przemiany. Nic strasznego, bo Linsdey ma już przeznaczonego jej partnera. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że nagle zaczyna czuć wątpliwości, co do tego czy Connor jest jej przeznaczony, zaś myśli jej zaczynają krążyć wokół Rafe’a. Dlaczego się waha? Otóż jej rodzice i rodzice Connora uznali, że będą dla siebie odpowiedni i od dzieciństwa starali się, żeby młodzi spędzali jak najwięcej czasu ze sobą. Tak więc ich „zaręczyny” były tylko kwestią czasu. I stało się. Ale przeznaczenie lubi wtrącić swoje trzy grosze. Ze studiów wraca Rafe i odkrywa, że Linsdey jest mu przeznaczona. One też zaczyna coś do niego czuć. Ale oboje są przyjaciółmi Connora, więc żadne nie chce go zranić. Dlatego pocałowali się dopiero dwa tygodnie przed D-day.
  Ogólnie cała fabuła, jeśli nie dotyczy ich wewnętrznych rozterek, ukradzionych chwil na nielegalne pocałunki i rozmów każdej ze stron z każdą ze stron, kręci się też wokół wątku walki z Bio-Chromem.
   Strażnicy nocy dowiedzieli się od kolesia, który zrezygnował z pracy w ekipie naukowców, że Bio-Chrom ma swoje laboratorium na skraju parku. Jednak zanim zdążył im je pokazać, jego eks-kumple go zabijają. Część strażników została złapana, reszta ich odbija i ten etap bitwy dał wynik 2:0 dla Strażników. Ale to tylko drobny epizodzik, który nie przeszkodzi wam rozkoszować się problemami emocjonalnymi głównych bohaterów.
   Oczywiście wszystko kończy się szczęśliwie. SPOILER!!! -> Mogliście się trochę zdziwić zakończeniem, biorąc pod uwagę prolog. Ale tylko trochę. I tak było do przewidzenia.
Niestety i w tej części autorka nie pokusiła się o głębsze przeanalizowanie reakcji niektórych postaci. Ich dialogi są czasami nieprawdopodobne. Córunia wraca z kolesiem, na którego nie zgadzali się rodzice, bo: „nie pochodzi z tych samych kręgów społecznych, jego ojciec pił i nie pasujecie do siebie tak jak ty i Connor”. A reakcja rodziców: „Och, spoko. Może być też ten. Skoro jego wolisz.” Pokuszę się tu o młodzieżowy, wulgarny i mówiący wszystko komentarz WTF?
   Ta część jest lepsza od poprzedniej, ale niewiele. I nadal nie zmieniłam zdania, że to książka mało wymagająca. Takie czytadełko. Czyta się szybko, ale w głowie niewiele zostaje. Historia przelatuje przez ciebie jak pouczenia rodziców. Coś tam było, ale nie warto się nad tym dłużej zatrzymywać.

piątek, 7 października 2011

Bezduszna Gail Carriger




     
     Tytuł: Bezduszna
     Autor: G. Carriger
     Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
     Seria: Protektorat Parasola tom 1 
     Rok wydania: 2011
     Ilość stron: 320



   Nie ma to jak zaczynać książkę od trzęsienia ziemi. Pierwsza scena Bezdusznej to napad i próba wyssania krwi. Główna bohaterka skutecznie broni się przed tym swoją parasolką i drewnianą szpilką do włosów. Efektem jest leżący na podłodze trup nowonarodzonego wampira, ubrudzona deserem suknia i udawane omdlenie. A potem robi się już tylko ciekawiej.
   Znajdujemy się w XIX wiecznej Anglii, gdzie obecność wilkołaków, wampirów i innych istot nadprzyrodzonych nie jest wcale niezwykła. Opracowano nawet specjalny protokół, aby wszystkie rasy mogły ze sobą koegzystować. Nie wolno gryźć bez pozwolenia, wampiry śpią w dzień, a wilkołaki pozwalają się zamykać w klatkach podczas pełni. Okazuje się jednak, że nie wszyscy owych zasad przestrzegają.
   Panna Alexia Tarabotti jest bezduszną, czyli istotą pozbawioną duszy. Nie przeszkadza jej to w prowadzeniu normalnego życia oficjalnej starej panny. Zna się niemal na wszystkim i nie omieszka się tą wiedzą posługiwać. Według niektórych jest to niezwykle irytująca cecha, która nieraz wpakowała ją w kłopoty.
   W dalszej części akcji omdlała Alexia zostaje brutalnie ocucona przez lorda Maccona czwartego hrabiego Woolsey, niezwykle przystojnego, wiecznie rozchełstanego i często wpadającego we wściekłość przywódcę sfory wilkołaków. Oboje pałają do siebie szczerą niechęcią, ba! mało powiedziane - nie znoszą się. Ale wspólne śledztwo w sprawie napaści na Alexię zmusza ich do coraz częstszego przebywania razem i bliższego poznawania. Kiedy dwa takie temperamenty (pół Włoszka i wilkołak, przypominam) zetrą się, w ostatecznej konfrontacji następuje wybuch… Conall to kwintesencja kobiecych marzeń o ideale. Wysoki, przystojny, wysportowany i troszkę nieokrzesany. Comiesięczne zamienianie w bestię to tylko drobna wadą, nad którą nie warto się zatrzymywać :D. Za to Alexia to obraz samodzielnie myślącej kobiety, która ze swojej głowy robi dobry użytek (z ostrego języka też). Fantastycznie czyta się ich dialogi. A iskry, które między nimi przy tym przelatują o mało nie podpalą wam kartek.
   Ta niesamowita para porywa za sobą czytelnika już od pierwszego dialogu. Właściwie cały styl książki jest napisany zjadliwym językiem okraszonym nutką ironii i kapką cynizmu, do tego autorka dodała litry zabawnych sytuacji, metry żartów językowych i złośliwych wypowiedzi. W efekcie czeka was wybuch histerycznego śmiechu przynajmniej raz na stronę.
   Cały świat wykreowany jest z niesamowitą pieczołowitością. Czytelnik ma wgląd w realia XIX-wiecznego Londynu włączając w to szczegółowo scharakteryzowane życie towarzyskiej śmietanki wraz z ich garderobą. Czeka nas wiele wzmianek o ciuchach, a najwięcej o kapeluszach i parasolkach…
Bezduszna  skupia się głównie na wątku tajemnicy i zagadki, która do końca nie zostanie wyjaśniona w tym tomie (mają być jeszcze dwa). Rosnąca namiętność pary bohaterów jest jedynie wisieneczką na torcie. Ale jaką wisieneczką!
   Do przeczytania jej powinno też was zachęcić umiejscowienie czasowe. Wprawdzie wampiry XIX-wieczne nie są nawet zbliżone do tych z powieści Anne Rice, ale nie przypominają też tych ze Zmierzchu. Gail Carriger zachowuje tu pewien umiar i znalazła zadowalający, przynajmniej mnie, złoty środek. W sumie mogłaby pisać nawet o Edwardzie, a ja zaślepiona łzami śmiechu nawet bym tego nie zauważyła. Miło jednak jest przeczytać o bohaterach, którzy mają i wady i zalety, a nie są chodzącymi ideałami.
   Zdecydowanie jest to książka na miarę autorki „rezydującej w Koloniach z haremem ormiańskich kochanków i pokaźnym zapasem londyńskiej herbaty”. Nie mogę się doczekać Bezzmiennej. Podobno czeka nas jeszcze więcej tajemnicy, śmiechu i zaskakujących rozwiązań.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...