Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hawthorne Rachel. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hawthorne Rachel. Pokaż wszystkie posty

piątek, 11 listopada 2011

Cień księżyca Rachel Hawthorne

 
 
Tytuł: Cień księżyca
Autro: R. Hawthorne
Wydawnictwo: Amber
Seria: Strażnicy nocy tom 4
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 260


   To czwarta i ostatnia część Strażników nocy. Nie sądziłam, że autor może tak coś spieprzyć (wybaczcie), a jednak. Jeśli nie macie z czego się śmiać, to możecie przeczytać tę książkę. Absurdalność fabuły was powali.
   Pomijając już oczywiście zarzuty stawiane poprzednim częściom, dodam, że głupszych wyjaśnień na wiele spraw niż w tej części nie słyszałam nigdy. A mam dwóch młodszych braci, dwie siostrzenice, uczyłam w podstawówce i mam naprawdę bujną wyobraźnię.
   Zaczynamy znowu od prologu, który wyjaśnia już wszystko. Kto z kim, dlaczego, w jakim celu i jak długo. Po cholerę te prologi? W Zmierzchu wprowadzały przynajmniej atmosferę tajemniczości. Czytelnik był zaciekawiony, bo książka zaczynała się od Hitchkokowskiego trzęsienia ziemi. A tu? Od początku książki już wszystko wiadomo. Kto z kim będzie i jak do tego dojdzie, w co się przemienia i dlaczego zdradził. Lipa. Autorka zdecydowanie mogła sobie to darować.
    Na początku powieści dowiadujemy się, że wśród Zmiennokształtnych jest empatka. Hayden od zawsze odczuwa (dosłownie) emocje innych wilkołaków. Dlatego też woli przebywać wśród Statycznych (niezmiennych, czyli ludzi). Nawiasem mówiąc, dlaczego autorzy wymyślając jakiś świat, oparty na naszym, muszą wiecznie wymyślać jakieś dziwne określenia? Nie wystarczy napisać „człowiek”? Wracając do tematu… Zbliża się jej przemiana, bla, bla, bla, Daniel jest jej partnerem, bla, bla, bla. Niby wszystko zgodnie ze schematem, ale… bach! Niespodzianka! Pojawia się Kosiarz. Explain! (fani Nostalgia Critica wiedzą jakim tonem jest to powiedziane) Jaki Kosiarz? Co to za cholerstwo? W trzech poprzednich tomach nie było mowy o Kosiarzu, ani nawet o żadnej księdze legend i tajemnic. Wyskoczył jak Filip z konopi.
   Miałam wrażenie, że autorka wpadła na genialny pomysł spiknięcia bohaterów, ale resztę wymyśliła na poczekaniu nie troszcząc się o jedność świata przedstawionego, który sama stworzyła. „Dziewczyna będzie wyczuwała emocje, a facet będzie samotnikiem. Ona nie będzie mogła wyczuć jego emocji, więc świetnie do siebie pasuję. Ale musi pojawić się zagrożenie, żeby odkryli swoje uczucie (nie pytajcie o logikę, taki jest schemat romansów). Hmmm… Pokonali już Bio-Chrom, więc co by tu…. A już wiem! Kosiarz!” - Eeeeeeeee?
   Okazuje się, że Kosiarz to stwór z piekła rodem, który wysysa dusze zmiennokształtnych podczas ich przemiany. Może to robić tylko podczas pełni. I z jakiegoś powodu teraz poluje na Hayden. Wyjaśnienie, dlaczego jego postać nie pojawiła się wcześniej (poza tym, że autorka po prostu wymyśliła go dopiero teraz): tkwił w uśpieniu i coś go przebudziło. Książka nie wyjaśnia co. Więc po prostu się pojawia.
Przez całą książkę Daniel stara się przekonać Hayden, że jest jej partnerem. Ale ma pewną tajemnicę. Kiedy ona już go kocha zdradza jej ją. A ona, by Kosiarz nie mógł go zabić podczas jej przemiany, zdradza tę tajemnicę wszystkim wokół. Daniel zostaje uwięziony. (Przepraszam za pogmatwane wyjaśnienia, ale cała książka jest podobnie napisana). Co za głupi sposób, żeby chronić ukochanego. „Zdradzę twoją tajemnicę, oni cię zamkną i nikt cię nie skrzywdzi. Co z tego, że już mnie nienawidzisz? I tak pod koniec książki mi wybaczysz, bo to romans”. Po czym rozpoznać szmirę? Po takim rozwiązaniu. Rodem z Hollywood. Nieoryginalne, nudne i przewidywalne.
   We wszystkich czterech częściach wątki miłosne kształtowane były sztucznie. Zbyt dużo w nich niepewności dziewczyny. „Chciałabym, ale chyba jednak nie”. To już zaczynało wkurzać w tomie pierwszym, a w czwartym moja cierpliwość była na wyczerpaniu.
   Ostatnia część była pisana „na siłę”. A pomysł mógł być taki dobry.
   Nawet ze słabego pomysłu dobry autor stworzy arcydzieło. Ale cóż. Hawthorne to nie jest dobra autorka.
W sumie te książki nie były takie złe. W końcu je przeczytałam. Ale w tej serii widzę tylko nieudolne naśladowanie Mayer.
   Jak ktoś jest chory i nie ma nastroju na myślenie, to zdecydowanie może poczytać Strażników nocy. Gwarantuję, że ta seria nic nie wniesie do waszego życia. A jeśli jej nie przeczytacie, to też niewiele stracicie.

poniedziałek, 31 października 2011

Nów księżyca Rachel Hawthorne



Tytuł: Nów księżyca
Autor: R. Hawthorne
Wydawnictwo: Amber
Seria: Strażnicy nocy  tom 3
Rok wydania: 2010
Ilość stron: 208



   Zrobiłam źle i kajam się przed wszystkimi. Część trzecią przeczytałam po części czwartej. Ale, kiedy już wiedziałam kto będzie bohaterem każdej książki wybrałam sobie te, moim zdaniem, najciekawsze. I teraz mój osąd będzie chyba nie taki jaki powinien być. W sumie od przeczytania Cienia księżyca minęło parę tygodni, więc tak do końca nie pamiętam całej fabuły. I to na szczęście wpływa na obiektywizm recenzji. PS. Recenzja jest spoilerem. Inaczej się nie dało, bo cała fabuła dotyczy „zaskakującego” faktu.
   W Nowiu księżyca mamy do czynienia z parą Brittany – Connor. Ona jest w nim nieszczęśliwie zakochana od wielu lat, on – leczy złamane serce. Po przeczytaniu dwóch poprzednich części domyślaliście się już, że będą razem. Nie pomyliliście się. Autorka niczym nas nie zaskakuje. Nawet przemiana, a raczej jej brak, Brittany była do przewidzenia. Jak się zapewne domyślaliście ze wzmianek umieszczonych we wcześniejszych książkach, Brit nie miała swojej przemiany. Po prostu stała na polanie i… nic. Ma to swoją przyczynę w fakcie o podłożu genetycznym. Brit nie znała swojego ojca. Jej matka wyjechała do Europy, tam poznała Antonia, zakochała się, zaszła w ciążę i wróciła do rodzinnych stron (standard). Niestety Brit nie odziedziczyła wilkołactwa. Skoro zmiennokształtność to gen recesywny, a DNA mamusi nie wystarczyło, to znaczy, że tatuś nie był zmiennokształtny. Tak trudno było na to wpaść? Oklepana historia i tyle. Bo jakim cudem matka tak szybko mogła znaleźć w obcym kraju zmiennokształtnego? Cud by chyba był jakiś. Ale uznajmy, że mogła, a reszta sfory się nie domysliła, bo matka trzymała wszystko w tajemnicy. Brit musiała być w niemałym szoku, kiedy się dowiedziała. Nawiasem mówiąc i w tej sytuacji brakowało mi prawdziwych emocji. Nie zabrakło łez i wyrzutów, ale i tak bohaterowie zbyt szybko przeszli nad tą sytuacją do porządku dziennego. Odnosi się wrażenie, jakby w całej książce istniał tylko główny wątek miłosny, a reszta to dodatki, żeby rozszerzyć ilość stron.
   Przez cały poprzedni tom zachodziłam w głowę, jak też Brittany przeżyje swoją przemianę bez partnera. Miałam nadzieję, że autorka wymyśli coś oryginalnego. Niechże przełamie stereotypy. Doda trochę feminizmu. Facet wcale nie jest do tego potrzebny. Jeśli już nie to, to niech chociaż nagle pojawi się jej prawdziwy partner i jej w tym pomoże.  A tu zonk. Może i rozwiązanie, które zaproponowała jest oryginalne. W końcu się nie przemieniła. Ale czy naprawdę muszę czytać przez 200 stron, jakże to jej jest strasznie przykro i źle, że musi wszystkich oszukiwać, co do swojej przemiany? Bo oczywiście się do niczego nie przyznała. Litości.
   A żeby było mało, to Connor jej ów fakt (nieprzyznanie się) wybacza, a ona potem zdradza całą watahę, żeby chronić jego życie. I to też jej wybacza. Bez mrugnięcia okiem. Czy ci ludzi mają jakieś uczucia poza płomienną miłością?! Wydaje się, że żyją wyłącznie dzięki hasaniu po lesie i lizaniu się pod drzewami. Wulgarnie, ale do tego sprowadza się cała ta seria.
   W dodatku zakończony został wątek walki z Bio-Chromem. Finito. Happy end. Oczywiście Strażnicy nocy wygrali. Jakżeby inaczej. W sumie sama nie zakończyłabym inaczej J Ale autorka mogła zostawić furtkę, był moment w książce, który nadawałby się do tego. Ale postanowiła tego nie zrobić. I nie wiadomo po co właściwie jest część czwarta. Czymże zaskoczy na Hawthorne? Taką rzeczą, że gały wyjdą wam na wierzch, a szczęki obiją się o podłogę.
   Jeśli ktoś dotrwał do tej części, to musi, tak piszę to z bólem, musi przeczytać kolejną. Choćby po to, żeby dowiedzieć się, że można wymyślić dużo gorsze rzeczy niż te, które dopiero co przeczytaliście.
   Ta seria ma ręce i nogi, ale jakoś brakuje mi w niej wnętrza. Bohaterowie są płascy i bezuczuciowi (Pomijając ogromną ilość miłości. Nie sądziłam, że coś takiego może odstraszać). Fabuła sklejona ze wszystkich popularnych paranormalromance, które odniosły jakiś sukces. Potwierdzam moją poprzednią opinię: czytadło w kolejce do lekarza.

niedziela, 16 października 2011

Pełnia księżyca Rachel Hawthorne

 
   

     Tytuł: Pełnia księżyca 
     Autor: R. Hawthorne
     Wydawnictwo: Amber
     Seria: Strażnicy nocy  tom 2
     Rok wydania: 2010
     Ilość stron: 288



   Recenzowałam już pierwszy tom serii Strażnicy nocy. Nie była ona pochlebna. To jest recenzja tomu drugiego. Od razu powiem, że wydał mi się sporo lepszy od poprzedniego. Może to przez inną fabułę?
   W tej części śledzimy losy przyjaciółki Kayli, Linsdey. Tym razem mamy do czynienia z blondynką, którą dzielą tylko dwa tygodnie do pierwszej przemiany. Nic strasznego, bo Linsdey ma już przeznaczonego jej partnera. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że nagle zaczyna czuć wątpliwości, co do tego czy Connor jest jej przeznaczony, zaś myśli jej zaczynają krążyć wokół Rafe’a. Dlaczego się waha? Otóż jej rodzice i rodzice Connora uznali, że będą dla siebie odpowiedni i od dzieciństwa starali się, żeby młodzi spędzali jak najwięcej czasu ze sobą. Tak więc ich „zaręczyny” były tylko kwestią czasu. I stało się. Ale przeznaczenie lubi wtrącić swoje trzy grosze. Ze studiów wraca Rafe i odkrywa, że Linsdey jest mu przeznaczona. One też zaczyna coś do niego czuć. Ale oboje są przyjaciółmi Connora, więc żadne nie chce go zranić. Dlatego pocałowali się dopiero dwa tygodnie przed D-day.
  Ogólnie cała fabuła, jeśli nie dotyczy ich wewnętrznych rozterek, ukradzionych chwil na nielegalne pocałunki i rozmów każdej ze stron z każdą ze stron, kręci się też wokół wątku walki z Bio-Chromem.
   Strażnicy nocy dowiedzieli się od kolesia, który zrezygnował z pracy w ekipie naukowców, że Bio-Chrom ma swoje laboratorium na skraju parku. Jednak zanim zdążył im je pokazać, jego eks-kumple go zabijają. Część strażników została złapana, reszta ich odbija i ten etap bitwy dał wynik 2:0 dla Strażników. Ale to tylko drobny epizodzik, który nie przeszkodzi wam rozkoszować się problemami emocjonalnymi głównych bohaterów.
   Oczywiście wszystko kończy się szczęśliwie. SPOILER!!! -> Mogliście się trochę zdziwić zakończeniem, biorąc pod uwagę prolog. Ale tylko trochę. I tak było do przewidzenia.
Niestety i w tej części autorka nie pokusiła się o głębsze przeanalizowanie reakcji niektórych postaci. Ich dialogi są czasami nieprawdopodobne. Córunia wraca z kolesiem, na którego nie zgadzali się rodzice, bo: „nie pochodzi z tych samych kręgów społecznych, jego ojciec pił i nie pasujecie do siebie tak jak ty i Connor”. A reakcja rodziców: „Och, spoko. Może być też ten. Skoro jego wolisz.” Pokuszę się tu o młodzieżowy, wulgarny i mówiący wszystko komentarz WTF?
   Ta część jest lepsza od poprzedniej, ale niewiele. I nadal nie zmieniłam zdania, że to książka mało wymagająca. Takie czytadełko. Czyta się szybko, ale w głowie niewiele zostaje. Historia przelatuje przez ciebie jak pouczenia rodziców. Coś tam było, ale nie warto się nad tym dłużej zatrzymywać.

niedziela, 2 października 2011

Blask księżyca Rachel Hawthorne

 


         Tytuł: Blask księżyca
         Autor: R. Hawthorne
         Wydawnictwo: Amber
         Seria: Strażnicy nocy tom 1
         Rok wydania: 2010
         Ilość stron:280


  Od paru lat narasta zainteresowanie romansami z wątkiem paranormalnym. Chyba zaczęło się od Zmierzchu. Przynajmniej u mnie, bo przyznam szczerze, że paranormal romance wydają mi się dużo ciekawsze od zwykłych. Oczywiście, kiedy następuje fascynacja jedną rzeczą za chwilę pojawia się wiele podobnych, by na fali zgarnąć trochę sławy i oczywiście kasy. Blask księżyca należy zdecydowanie do tej grupy. I jak większość w tym celu powstałych powieści nie jest najwyższych lotów.
   Zaczyna się prologiem, pisane w pierwszej osobie, bohaterką jest nastolatka, spotyka przystojniaka. Brzmi znajomo? Czyżby Zmierzch 2? Czepiam się. Jednak po przeczytaniu ¾ serii zaczęłam zauważać pewne irytujące prawidłowości.
   Moja recenzja jest krytyczna częściowo zapewne z powodu moich osobistych preferencji. Ale w znaczeniu słowa recenzja jest słowo „subiektywna”. Uznajmy jednak, że moją opinię kieruję głównie do osób o podobnych poglądach.
   1. Nie lubię książek o nastolatkach. Jestem już po dwudziestce i to może dlatego, nie znoszę powieści o małolatach. Na swoje usprawiedliwienie mam argument. Większość takich bohaterek jest ponad wiek dojrzała. Przeżyły już wiele, mają niewiadomo jakie doświadczenia i ogólnie posiadają umysł trzydziestolatki. Tylko w miłości są cholernie naiwne.
   2. Pierwsza narracja mnie wnerwia. Po prostu. Ale w ciągu czytania idzie się przyzwyczaić, więc ten argument nie miał większego wpływu na mój negatywny odbiór.
    3. Lubię jak świat przedstawiony w powieści jest przemyślany, a nie jest dziełem przypadku.
    To tyle w tej kwestii. Przejdę więc do sedna.
   Kayla Madison pracuje jako przewodniczka w Parku Narodowym gdzieś tam. Ma 17 lat, ale zdążyła kilka lat temu zrobić kurs ratownika wodnego. Kiedy była małą dziewczynką była świadkiem śmierci swoich rodziców, których zastrzelili myśliwi myśląc, że to wilki. Pracuje z grupą nowych przyjaciół i Lucasem, który jest ciachem. Tajemniczym ciachem. Ona na niego leci. Zarys relacji. Teraz akcja. Grupa przewodników eskortuje przez las naukowców, którzy chcą badać wilki. Ale okazuje się, że nie chodzi im o wilki, ale o wilkołaki. Nadążacie? Podejrzewają też, że Lucas jest jednym z nich. Co okazuje się prawdą. Zamykają go w klatce. Kayla go uwalnia i dowiaduje się, że sama też jest zmiennokształtną i za parę dni przejdzie pierwszą przemianę, której nie przeżyje bez swojego partnera, którym jest… Pytanie za sto punktów! Tak! Zgadliście. Lucas. Po drodze oczywiście Kayla flirtowała z Masonem, członkiem ekspedycji. Właściwie nie do końca była nim zainteresowana, ale skoro nie miała chłopaka, a chciałaby mieć, to ten był bezpieczniejszy od pociągającego ją Lucasa. Ja tam nie do końca chwytam jej system wartości. W końcu źli chłopcy są fajniejsi, ale ok. Postaram się tyle nie czepiać, co będzie raczej trudne.
   Wielki minus dla autorki za pobieżne traktowanie sporych problemów. „Jestem wilkołakiem? Och. Ale w sumie nie jestem pewna. Chyba boję się przemiany. Ale nie da się jej zatrzymać. No to trudno”, „Zabiłeś swojego brata? W sumie to i tak był już stracony dla świata. Nie przejmuj się”. Czy normalny człowiek tak by zareagował? Zostawmy tę kwestę. Chociaż sposób przedstawiania wszystkiego przez Hawthorne jest jakby niedopracowany. Wyłącznie głowni bohaterowie posiadają bardziej rozwiniętą charakterystykę. Postacie poboczne są ledwo zarysowane. Pisarka nie skupia się nawet tak bardzo na wątku miłosnym, jakby wymagał tego profil książki. Zresztą pozostałe wątki też są potraktowane po macoszemu.
   Odniosłam wrażenie, że ta książka to taki bigos. Wszystkiego po trochu, ale nie za dużo. Długo się kisi, a potem ma dziwny smak. Zawsze kojarzy mi się z tym daniem sformułowanie „przegląd tygodnia”. Wrzucasz wszystko, co masz po ręką i jakoś się to w garnku połączy. Ten przepis wykorzystała chyba autorka. Nic nie jest dopracowane do końca. I nie ma znaczenia tutaj fakt, że jest to pierwszy tom serii.
   Na uznanie zasługuje jednak sposób wymyślenia tego świata. Biorąc pod uwagę ile powstało już powieści o wilkołakach myślałam, że nic mnie nie zaskoczy. A tu masz! Pomysł z całą otoczką przemiany – niezły. Chociaż tylko to.
   Niestety zapewne cała skupiona wokół tego filozofia wpłynęła na decyzję o wieku bohaterów. Kompletnie nietrafioną (problemy, które ich spotykają i ich zachowanie wcale nie wskazują, że mamy do czynienia z nastolatkami). Była też punktem wyjścia do fabuły pierwszej części. Sam motyw śmierci jej rodziców powstał tylko po to, żeby usprawiedliwić wychowywanie się Kayli poza watahą. Tym samym pisarka łatwo mogła wprowadzić czytelnika w całą historię, robiąc to wprowadzając w to Kaylę. Nic innego właściwie ich śmierć nie wniosła. Poza oczywiście jej problemami emocjonalnymi. I nieumiejętnym opisem pisarki, jak bohaterka sobie z nimi poradziła. Po prostu, kiedy Hawthorne przypominała sobie o tym problemie Kayli uznawała, że pora chyba wspomnieć o tym w książce, niezależenie od akcji. Tu może trochę przesadziła, ale naprawdę odniosłam wrażenie, że jest to bardzo naciągany wątek.
   Ogólnie uważam, że książka nie jest najwyższych lotów. Bohaterka powinna być starsza, wątki bardziej rozwinięte, historia lepiej opisana, a wątek miłosny dużo bardziej dopracowany. Powieść nie brzmi autentycznie. W innych książkach odnosiło się wrażenie, że coś opisane w nich historie mogą dziać się zaraz za ścianą. Tu zieje sztucznością. Blask księżyca jest niewymagający. Do poczytania w pociągu lub w kolejce do lekarza. Ciekawie zarysowany świat, ale zbyt dużo niedociągnięć. Ujdzie.
   Choć mimo banalnej i słabej fabuły, książka zaciekawiła mnie na tyle, żebym przeczytała całą serię. I tak wiem, kto będzie z kim, ale czasami miło przeczytać coś odmóżdżającego o naiwnej miłości. Takie książki też spełniają pewną funkcję. Jeszcze nie znalazłam dla niej nazwy, ale wiem, że jest. Inaczej nie czytałabym takich czytadeł.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...