Nie ma lepszych historii miłosnych, niż te
opowiadające o dwojgu ludziach, którzy się nie cierpią. Louise Calabrese
(niestety rodzice nie pomyśleli o rymach) właśnie dowiedziała się, że jej były
(na którego nota bene zmarnowała 10 lat swojej młodości) właśnie ożenił się ze
swoją filmową partnerką, Gretą (Jesus Christ!). A nie byłoby tego romansu,
gdyby Lou nie napisała oscarowego scenariusza „Hindenburga”, który miał być
prezentem dla Bruna alias Barry’ego. Teraz żałuje, że napisała ten kawałek.
Nawet otrzymanie Oscara nie zrekompensowało jej złamanego serca. Ale życie
toczy się dalej, a ona musi lecieć na plan kolejnego filmu, którego scenariusza
jest autorką – „Gliniarza Zabójcy 4” (Nie wiem jak autorka wpadła na te tytuły,
ale są one tak absurdalne, że aż powalająco śmieszne. W kilku słowach oddała
banalność Hollywood). Główną rolę gra Jack Townsend, bożyszcze amerykańskich
kobiet. Fakt, że ma zgrabny tyłek i umie grać jakoś nie wpłynął na opinię, jaką
ma o nim Lou. A ma nie najlepszą. W sumie Jack też za nią nie przepada. Niestety
oboje lecą tym samym helikopterem. A potem robi się jeszcze gorzej, gdyż pilot
ma zamiar ich zabić. Myślicie, że gorzej być nie może? Nic bardziej mylnego.
Helikopter rozbija się, a Jack i Lou lądują sami, zimą w samym środku Alaski.
Milusio, nie?
Cóż, może być jeszcze gorzej. Nie tylko pilot
został wynajęty, by ich zabić. Chwilę po katastrofie dopada ich grupa ludzi na
skuterach. Ale bynajmniej nie proponują im pomocy. Od razu zaczynają strzelać. Para
nie ma wyjścia. Muszą zacząć współpracować, by przeżyć.
Nie przesadzę, gdy napiszę, że powieść jest
fantastyczna. Główni bohaterowie nie powielają żadnego znanego schematu. Każdy
obdarzony jest indywidualnymi cechami, a autorka nie pozbawiła ich też wad. Do
tego przecudowne dialogi składające się głównie z uroczych przekomarzanek. Nie zabrakło
też rękoczynów i gorących uścisków. Myślałby kto, że klimat Alaski ostudzi
zapędy Lou i Jacka, ale tak się nie stało. Widać zagrożenie śmiercią podkręca
temperaturę. Ludzie chwytają się zachowań najbardziej pierwotnych. A nie ma nic
bardziej pierwotnego i celebrującego życie, niż seks.
Książka ta jest zabawnym kryminałem, który
częściowo wybija się ze standardowego schematu. Mamy oczywiście tajemnicę i
śledztwo, ale nie kręci się ono wokół morderstwa, choć mamy do czynienia z
próbą jego popełnienia. W dodatku bohaterowie właściwie nie mieli nigdy do
czynienia z prawdziwym śledztwem. To ludzie filmu. Jedyne morderstwa jakie
widzieli, to te na szklanym ekranie. A tu wpadają w sam środek burzy i muszą szybko
nauczyć się sobie radzić. Cabot nieźle to wymyśliła. W sumie jest to świetna
pisarka, więc nie ma co się dziwić.
Poszła na
całość to historia ucieczki przed zabójcami, opowieść o radzeniu sobie z
byłym facetem i nowym facetem oraz parodia Hollywood. Wszystko poprzetykane
wartką akcją, gorącym seksem i zjadliwymi żartami. Nie ma to jak docinający
sobie bohaterowie. Atmosfera od razu robi się ciekawsza. Rudowłosa Lou, która
ma czterech starszych braci i ojca w policji, czy mega przystojniak Jack,
bogaty, pewny siebie aktor grający Pete’a Logana, tytułowego Gliniarza Zabójcę.
Na kogo stawiacie?
PS. Pominę sprawę niepasującej do treści okładki. Wina wydawcy.
Każdy wzdrygnąłby się, gdyby przeczytał słowa: „Będziesz
cierpiała za grzech”. W końcu któż z nas nie zgrzeszył choć raz? A nie
jest to list od organizacji katolickiej. Mnie serce stanęłoby ze strachu. Nic
więc dziwnego, że Caitlin – bohaterka książki - się przeraziła. A podobnych
listów dostała już dwadzieścia.
Caitlin Bennet jest pisarką thrillerów. Trzeba
dodać, że świetnych. I jak każda osoba publiczna ma też wrogów. Ten konkretny
dręczy ją nienawistnymi anonimami. W końcu jednak wysyłanie anonimów mu nie
wystarcza. Caitlin zostaje pchnięta na przejściu dla pieszych wprost pod koła ciężarówki.
Dreszcz mnie przeszedł, gdy czytałam fragment o zobaczeniu swojego odbicia w
zderzaku.
Kobieta ląduje w szpitalu. Jej najlepszy
przyjaciel i zarazem wydawca postanawia zapewnić jej ochronę. Nie ufa jednak
nikomu poza swojemu przyrodniemu bratu – Connorowi „Macowi” McKee (ci Szkoci
mają coś w sobie). Jest jednak jeden problem. Najbliżsi sercu Aarona nie
przepadają za sobą. Na szczęście Mac słysząc o ciężkim stanie Caitlin
postanawia zrezygnować z długo obiecywanego sobie urlopu i przylatuje, by się
nią zająć.
Kobieta nie jest szczęśliwa, że go widzi. Ale
okazuje się, że obecność Maca jest niezbędna. Gdyby nie czuwał przy jej łóżku,
już pierwszej nocy w szpitalu psychopata dokończyłby swoją robotę. Dlatego też
Mac nie poddaje się i wprowadza się na jakiś czas do apartamentu Caitlin. Nic
tak nie zbliża do siebie ludzi, jak próba morderstwa i konieczność wspólnego
zamieszkania.
W międzyczasie w mieście popełniane są brutalne
morderstwa. Ktoś gwałci kobiety, podrzyna im gardła i, żeby jeszcze było mało,
tnie ich twarze na kształt litery x. Czytelnik sporo dowiaduje się o sposobie
działania mordercy, gdyż co kilka rozdziałów można przeczytać o zdarzeniach z
jego punktu widzenia. Jest to zabieg, za którym nie przepadam, jednak w Śnieżycy wypadł nad wyraz dobrze. Czytelnik
ma wgląd w pokręconą i jednocześnie dziwnie uporządkowaną psychikę mordercy.
Właściwie wszyscy psychopaci, których długo lub w ogóle nie udało się złapać,
byli niesłychanie logiczni i cierpliwi. Buddy’emu cierpliwość powoli się
kończy. Nie straszy już tylko samej Caitlin, ale również podkłada bombę pod
wydawnictwo, które wydaje jej książki. Aaron zostaje ranny, a wspólny niepokój
o niego zbliża do siebie Caitlin i Maca.
W końcu również i policja zainteresowała się
prześladowaniem kobiety. Dwóch funkcjonariuszy odwiedza ją w apartamencie.
Przystojny mundurowy – Neil – podrywa nawet naszą bohaterkę, co doprowadza do
szału Connora. W końcu nasi bohaterowie muszą udać się na posterunek, by
uzupełnić zeznania. Tam natykają się na pokój, w którym inni policjanci próbują
rozwiązać sprawę grasującego po mieście seryjnego mordercy. Na tablicy wiszą
zdjęcia zamordowanych kobiet. Kobiet, które są łudząco podobne do Caitlin.
Kiedy funkcjonariusze mają już punkt zaczepienia rozpoczyna się poszukiwanie
sprawcy. Jednak, gdy wreszcie jego tożsamość zostaje odkryta okazuje się, że
Caitlin jest już w jego rękach.
Pierwsza lektura tej książki przyniosła mi mnóstwo
przyjemności. Oczywiście nie chodzi tu o czytanie o brutalnych morderstwach,
ale o zagadkę, której nie da się samodzielnie rozwiązać, dopóki narrator nam czegoś
nie zdradzi. Do samego końca nie wiadomo kto w rzeczywistości był mordercą.
Jego tożsamość była dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Nigdy bym się tego nie
spodziewała.
W Śnieżycy
mamy również miłość. Cóż mogę powiedzieć? Sytuacje, w których bohaterowie na
początku się nie znoszą, to moje ulubione rozpoczęcia romansów. W fabule nie
braknie wtedy ciętych wypowiedzi i złośliwych ripost, a miłość, która się rodzi
jest poprzedzona intensywnymi zalotami. Temperamenty bohaterów ścierają się ze
sobą krzesząc iskry.
Nie wspominając już o samej postaci Maca. Nic nie
poradzę, że mam wyjątkowo bujną wyobraźnię. Zaś plastyczne opisy jego wyglądu pomagają
mi wyobrazić go sobie jeszcze lepiej. Właściciel firmy ochroniarskiej,
muskularny, wysoki. W dodatku inteligentny i opiekuńczy. Ma nawet poczucie
humoru. Po prostu ideał. Na szczęście dla książki ma też wady. Jest wyjątkowo
porywczy i arogancki w negatywny sposób. Jednak nawet tacy faceci dają się
złapać. A kobieta pokroju Caitlin fantastycznie sobie z nim poradzi. Jest
przecież samodzielną, niezależną i silną kobietą. Momentami nieco irytującą
(chodzi mi o reakcje czytelnika), ale da się ją lubić.
Był jeden fragment, który wydał mi się wciśnięty
na siłę. Kiedy to Caitlin czeka w poczekalni na wiadomość o stanie zdrowia
Aarona i widzi małą dziewczynkę, która ze złością koloruje obrazek czarną
kredką. Caitlin pomaga jej w kolorowaniu nieustępliwie żądając innych kolorów.
Potem dowiaduje się, że mała była świadkiem brutalnej napaści na swoją matkę,
która umiera w szpitalu. Jest to bardzo wzruszająca scena, jednak autorka
opisała ją w taki sposób, że wydała mi się zbędna w całej fabule. Jakby Sala
chciała na siłę zrobić z Caitlin kobietę oddaną innym ludziom, współczującą, a
w dodatku doskonale nadającą się na matkę. Chyba trochę jednak przesadziła.
Poza tym drobnym zgrzytem, cała książka jest warta
przeczytania. Nie jest to może kryminał na miarę Christi, ale nie stracicie
przy nim czasu. W dodatku historia miłosna nie stanowi w tym wypadku osi
centralnej, ale jest miłym dodatkiem scalającym fabułę.
„Śmierć Jacka Mercy’ego wcale nie zmieniła faktu,
że był on sukinsynem”. Tak zaczyna się powieść Nory Roberts. Czego można
spodziewać się po takim początku? Znając Norę na pewno możemy liczyć na wartką
akcję i zabawne dialogi.
Akcja powieści rozpoczyna się na pogrzebie owego
sukinsyna. Jednak nie wszystko idzie tak gładko jak powinno. Otóż dwie jego
córki spóźniają się na uroczystość. Właściwie to cud, że w ogóle się zjawiły.
Jack Mercy nie był kochającym tatą. Właściwie był egoistą i arogantem. Wierzył,
że jest niezniszczalny i nieomylny. Nic więc dziwnego, że nawet we własnej
rodzinie nie był lubiany. Ale jego obiecujący testament skłoniłby do przyjazdu
nawet największego wroga.
Samolubny Jack ożenił się trzykrotnie (aż tak
bardzo chciał mieć syna i spadkobiercę). Na nieszczęście dla niego urodziły mu
się trzy córki. Z matkami dwóch pierwszych się rozwiódł, z ostatnią nie zdążył,
gdyż zmarła przy porodzie. Tak więc Willa musiała zostać na ranczu, zaś Tess i
Lily zostały ze swoimi matkami, co właściwie wyszło im tylko na dobre.
Kobiety właściwie się nie znają. Nigdy nie miały
możliwości przebywać razem, wiedziały tylko o swoim istnieniu. Jednak śmierć
ojca sprowadziła wszystkie w jedno miejsce i pozwoliła im w końcu się poznać.
Właściwie ta pozytywna część związana jest z nieprzyjemnymi wydarzeniami i zaskakującymi
warunkami testamentu.
Wszystkie trzy siostry mają mieszkać na ranczu
przez okrągły rok. Nigdzie nie mogą wyjeżdżać na dłużej. Ranczo ma być
prowadzone jak dotychczas. Jeśli spełnią warunki testamentu, każda z nich
otrzyma jedną trzecią praw własności do majątku, co równa się jednej trzeciej z
dwudziestu milionów dolarów. Niebagatelna sumka. Gdyby jednak któraś nie
dotrzymała warunków, każda z nich otrzyma sto dolarów, a ranczo przejdzie na
rzecz Ligi Ochrony Przyrody. Chyba nie muszę mówić, jaka była ich decyzja? Jest
jeszcze jeden haczyk. Przez ten rok, Nate – prawnik i właściciel hodowli koni,
oraz Ben – właściciel sąsiedniego rancza, mają kontrolować każdą decyzję Willi,
jako że ona będzie ranczo prowadzić. Nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie
to, że Willa nie cierpi Bena. Powodem jest zapewne to, że Jack chciał oddać
Benowi ziemię w zamian za to, że Ben ożeni się z Willą. Nikt nie lubi być
traktowany jak jałówka.
Poza tym problemem jest jeszcze kilka, przez które
dziewczynom nie będzie łatwo żyć pod jednym dachem. Różnią się od siebie jak
ogień i woda. Czeka je sporo kłótni, kłótni i kłótni. Willa to chłopczyca. Jest najmłodsza z
rodzeństwa. Całe życie próbowała udowodnić ojcu, że jest równie dobra jak syn i
może go zastąpić. Jest świetna w tym co robi, jednak nigdy nie uzyskała jego
akceptacji. Willa ma starszego przyrodniego brata. Z Adamem mają wspólną matkę,
więc mężczyzna nie jest dzieckiem Jacka (muszę to podkreślić, gdyż było to
istotne dla fabuły i stosunków między niektórymi bohaterami). Mężczyzna ma
niezwykły talent do ujeżdżania koni. Charakteryzuje się też anielską
cierpliwością, która pomaga mu w kontaktach zarówno ze zwierzętami, jak i z
ludźmi. Przydała mu się szczególnie, gdy próbował nawiązać kontakt ze średnią z
sióstr – Lily. To kobieta po przejściach. Była maltretowana przez byłego męża i
nadal przed nim ucieka. Najstarsza – Tess – przyjechała z Hollywood, gdzie
pisze scenariusze do filmów. Jest typową lalunią, która na wsi nie przetrwałaby
tygodnia bez manicure. W dodatku bydło napawa ją wstrętem. Nie ma jednak
wyjścia. Musi zostać na ranczu, jeśli chce otrzymać pieniądze. Na szczęście w
pobliżu kręci się sporo przystojniaków w obcisłych dżinsach, którzy urozmaicą
jej to przymusowe wygnanie. Najlepszym kandydatem jest Nate, który nie hoduje
bydła. To chyba najważniejszy argument w tych okolicznościach.
Jednak wykreowane trzy historie miłosne to tylko
spoiwo dla prawdziwego wątku – kryminalnego. Ktoś zaczyna ćwiartować zwierzęta
i straszyć mieszkańców rancza. W dodatku dochodzi do morderstwa na jednym z pracowników.
A były mąż Lily nie zgłosił się na policji, co miał robić regularnie w ramach
wyroku sądu. Czy będzie więcej ofiar? Jak Willa poradzi sobie z nawarstwiającymi
się problemami? Wiadomo jakie będzie zakończenie. Czy ktoś czytał kiedyś
romans, który nie zakończył się happy endem? Dlatego je lubię.
Powieść podzielona jest na cztery pory roku. Na
początku obserwujemy jak dziewczyny próbują dopasować się do nowej
rzeczywistości. Potem widzimy ich wspólne zmaganie ze strachem, co pomaga im
się zjednoczyć. W międzyczasie każda z nich spotyka miłość i wreszcie ma
odskocznię od przykrych zdarzeń.
W związku z elementami romantycznymi czytelnik
będzie mógł rozkoszować się trzema różnymi historiami. Kobieta po przejściach i
mężczyzna, który ją uleczy, wamp i skromny chłopak oraz nieznoszący się
sąsiedzi. Dialogi tej ostatniej pary rozbawią was do łez. Przypomnijcie sobie
zabawę w podchody, bo mniej więcej tak wygląda historia ich romansu.
Zawsze twierdziłam, że Roberts potrafi stworzyć
niebanalne opowieści. I tym razem też się nie myliłam. Wątki miłosne były do
przewidzenia, chociaż umieszczenie aż trzech w jednej książce sprawia, że stają
się mniej schematyczne. Każda z tych historii żyje osobno, ale razem tworzą
pewien obraz rzeczywistości. Nie wydają się sztuczne, a sprawiają, że czytelnik
widzi ranczo Mercy z różnych punktów widzenia.
Równie świetna jest tajemnica. Robert nie jest
taka świetna jak Aghata Christy, gdyż w pewnym momencie książki można się domyślić
kto jest mordercą (chociaż ten moment znajduje się bardzo blisko końca). Jednak
fantastycznie prowadzi nas przez ten wątek. Równomiernie rozkłada napięcie, by
w momencie kulminacyjnym zwalić czytelnika z nóg. A w całej powieści jest kilka momentów, które
nazwałabym małymi punktami kulminacyjnymi. Myślisz, że to już koniec, ale
jednak nie. Wszystko zaczyna się od nowa. Czytelnik zaczyna odczuwać niepokój,
podobnie jak bohaterowie. Autorka świetnie poprowadziła całą historię. Jednak
chwyt z opisywaniem punktu widzenia mordercy nie do końca przypadł mi do gustu.
Podkręca atmosferę, gdyż czytelnik wie, że to ktoś z otoczenia bohaterów, ale
nie wie kto. Jednak mam wrażenie, że takie poprowadzenie fabuły za dużo
zdradza.
Oprócz wprowadzonych wątków można poczytać o życiu
na ranczu. Nie wiem jak was, ale mnie zawsze to ciekawiło. Tamta rzeczywistość
jest tak inna od tej naszej rolniczej. A opis niezwykłych krajobrazów Montany sprawia,
że chciałabym tam pojechać. Nie mówię tylko o górach i wrzosowiskach, na
których pasą się krowy. Widok przystojniaka w obcisłych dżinsach ujeżdżającego rączego
rumaka wywołuje we mnie dreszczyk.
Wiele razy pisałam, że Nora Roberts to moja
ulubiona autorka, więc nie będę was zanudzać opiewaniem jej kunsztu literackiego.
Napiszę tylko, że serdecznie polecam jej powieści. A dla tych, którzy nie są
przekonani do jej książek, polecam ich ekranizacje. Może wydadzą się wam
ciekawsze. W nich większy nacisk położono na wątek kryminalny. Oto fragment
filmu Niebo Montany (byle czego, to
chyba by nie filmowali):
Romanse
kreują obraz idealnego partnera. Musi być wysoki, dobrze zbudowany,
najlepiej bogaty, zaradny i oczywiście WIERNY! W każdej książce znajdzie się
jeszcze kilka innych cech, które uidealniają ideał. Linda Howard postanowiła
wykorzystać kobiecą skłonność do marzeń i napisała książkę, w której bohaterki
układają listę idealnego mężczyzny – właśnie Mr Perfecta. Nie byłoby w tym nic
strasznego, gdyby nie to, że rzeczona lista bardzo zdenerwowała pewnego
mężczyznę. Tak bardzo, że zaczął mordować jej autorki.
Akcja rozpoczyna się od retrospekcji. Poznajemy
Corina i mamusię Corina. Chłopak zabił chomika, ale matka stanowczo broni go
przed oskarżeniem. Jednak gdy tylko wychodzą z terenu szkoły daje mu w twarz.
„Mój syn musi być idealny” – tak kończy się prolog. Mamy punkt zaczepienia.
Chociaż czytelnik jeszcze o tym nie wie.
Rozpoczyna się właściwa akcja. Poznajemy Jaine
Bright, która jest, mówiąc delikatnie, wkurzona. Sąsiad z piekła rodem obudził
ją o trzeciej nad ranem przyjeżdżając samochodem z zepsutym tłumikiem,
trzaskając trzykrotnie drzwiami i zostawiając zapalone światło na ganku. Przez
co nasza bohaterka zaspała do pracy. Śpiesząc się do biura potrąciła kubeł na
śmieci, oczywiście nie swój. Tym razem wkurzył się sąsiad. Niestety nie zrobiło
to wrażenia na poirytowanej Jaine. Zwymyślała go za hałasowanie w środku nocy i
o mało go nie uderzyła. I dobrze, bo okazuje się, że Sam jest gliną. Musiałby
ją aresztować.
Jaine odreagowuje swój wybuch na lunchu z
przyjaciółkami. I to właśnie wtedy powstaje słynna lista cech Pana Idealnego.
Oto ona:
1. Wierny
2. Miły
3. Można na nim polegać
4. Stała praca
5. Poczucie humoru
6. Pieniądze (ale nie za wielkie, żeby nie mógł
mieć mnóstwa kochanek J )
7. Musi się nam podobać
8. Świetny w łóżku
9. 25-centymetrowy…
10. Zdolny do bara-bara przez co najmniej 30
minut.
Kto chce takiego? Spokojnie! Nie pchać się! Każda
sobie znajdzie ;)
Początkowy żart na pocieszenie stał się, na
nieszczęście czterech przyjaciółek, sławny. To właśnie ta lista wywołała
zamieszanie w całym kraju. Mężczyźni się obrażają, kobiety są zachwycone.
Rodzeństwo Jaine oskarża ją o umyślne ośmieszenie rodziny (tak naprawdę chodzi
o to, że ich rodzice zostawili kota i zabytkowy samochód pod opieką Jaine, a
nie Davida i Shelley). W dodatku nękają ją telefony, w których ktoś pyta:
„Która to?” (Gazety opublikowały nie tylko listę, ale całą rozmowę, którą
dziewczyny prowadziły. Nie drukowały jednak ich nazwisk, a oznaczyły wypowiedzi
literami A, B, C i D).
W międzyczasie Jaine ratuje pewną kobietę przed
napaścią pijaka, sama jednak jest nieźle poturbowana. Na ratunek przychodzi nie
kto inny, a nasz Sam. Ich cięte dialogi potrafią poprawić humor. Otrzymujemy
też miły bonus w postaci opisu „znacznie więcej Sama niż kiedykolwiek”. Jaine
myjąc naczynia w kuchni widzi przez okno jego kuchnię, w której on pojawia się
kompletnie nagi (niestety tylko raz). Oczywiście zadzwoniła do niego i
poprosiła o zaciągnięcie zasłon, ale… no cóż. Kiedy nie można opuścić wzroku i
zgiąć szyi wcale tak szybko nie wykręci się numeru. Gdybym miała takie widoki z
kuchennego okna myłabym naczynia 24/7.
Poza podchodami roznamiętnionych sąsiadów mamy do
czynienia z wątkiem kryminalnym. Niestety psychopata dopadł jedną z
przyjaciółek. Wszystkie są załamane brutalnym morderstwem. Trzeba jak
najszybciej odnaleźć zabójcę. Zajmuje się tym niezawodny Sam. W sumie idzie mu
to w miarę gładko. Howard nie przekombinowała tej zagadki. Ale też nie ułatwiła
nic czytelnikowi. Kto zabił dowiadujemy się równo z bohaterami. Coś takiego
bardzo lubię.
Kiedyś już pisałam, że najlepszą rzeczą jest
zamieszczony w książkach humor. Tutaj zrealizował się w ciętych wypowiedziach
Sama i Jaine. W ich przypadku odpowiednie jest przysłowie: Kto się czubi, ten
się lubi. Dogryzają sobie, ale czują, że coś ich do siebie ciągnie. Ich
pierwszy pocałunek wywołał wypieki na mojej twarzy. Żar ich namiętności o mało
nie podpalił książki. Chyba Jaine znalazła swojego Mr Perfecta (Sam nie ma
niczego tylko dla ozdoby – nawiązanie do punktu 9 listy). Howard świetnie
opisała rozwój ich znajomości. W sumie cały rozwój sprowadza się do
opanowywania napięcia, które rozładuje się dopiero w łóżku. Uczucie spada na
nich jak grom z jasnego nieba. Jemu nie przeszkadza, że ona jest jędzą, a jej,
że on zrzędzi. Dobrali się jak w korcu maku. Ale mi się zebrało na przysłowia J
Najbardziej zadowoleni z książki będą miłośnicy
ciętego dowcipu, złośliwych ripost i nieowijających w bawełnę erotyków. Ilekroć
przypominam sobie o Mr Perfekcie
zawsze robi mi się gorąco. Jednak, jak możemy wywnioskować z fabuły, marzenie o
ideale nie zawsze ma dobre skutki. Ale kogo obchodzą skutki?! Ideałów nie ma, a
marzenia są takie przyjemne.
Nie pamiętam
już kiedy po raz pierwszy przeczytałam jej książkę. Nie pamiętam nawet, która
to była. Wiem jednak, że odkąd pamiętam Nora Roberts jest moją ulubioną
pisarką. Żadnego innego autora nie mam przeczytanego tak dokładnie i wnikliwie,
jak jej. Przygotujcie się na bicie pokłonów, stawianie złotych pomników i hymny
pochwalne, bo oto recenzuje moje literackie bóstwo!
Książkę
pożyczyła mi moja ciocia, u której to na półce leżał już pożółkły tom 350
stronicowej powieści – romansu. Nudziłam się, więc zaczęłam czytać. Nora jak zwykle
zaczyna ciekawie i nigdy się nie powtarza. Pierwsze zdanie ma mówić wiele, a
jednocześnie nie mówić nic, tak żeby czytelnik chciał czytać dalej. I
oczywiście, chce.
Krótkie
streszczenie z tyłu okładki: Dora Connroy, prowadząca w Filadelfii niewielki
sklep z antykami, zakupuje na aukcji zestaw intrygujących przedmiotów. Wkrótce
dowie się, że nowy nabytek jest czymś więcej niż tylko urozmaiceniem jej
zbiorów – Dora nieświadomie staje się jednym z biernych ogniw międzynarodowego
przemytu dzieł sztuki. Gdy wraz ze swym sąsiadem, byłym policjantem, Jedem
Skimmerhornem, postanawiają rozwikłać tajemnicę, mimowolnie przekraczają
niewidzialny próg, za którym żądza posiadania przeradza się w śmiertelną
obsesję, a w cenę sztuki wliczona jest krew...
Mocne, ale nawet
ten krótki opis nie oddaje w pełni świetnej fabuły przesyconej, muszę napisać
to słowo, zajebistym humorem. Roberts nigdy nie pisze sztampowych romansów. W
jej powieściach oprócz miłości zawsze równorzędną rolę odgrywa też inny wątek,
najczęściej kryminalny – jak w tym przypadku.
Samodzielna
bizneswoman i bogaty były policjant z - nieodzowną w romansach - traumą, którzy
mają, delikatnie mówiąc, problemy z dogadaniem się, a jednak coś ich do siebie
ciągnie. Sceny z głównymi bohaterami umiejętnie przeplatane są scenami z szefem
całej szajki przemytniczej, który planuje kolejne kradzieże i... morderstwa.
Niestety to nieco psuje całą tajemnicę. Już od samego początku wiemy, kto jest
przestępcą. Zaliczmy to jednak do jednego ze sposobów realizowania konwencji
gatunku.
Być może już
zdążyliście zauważyć, że najbardziej w romansach cenię humor. Czytanie o
przesłodzonej miłości powoduje, że robi mi się niedobrze, a humor zawsze jest
„na czasie”. Dlatego tak zachwycili mnie główni bohaterowie. Bez przerwy sobie dogryzają,
a robią to w całkiem nieszkodliwy sposób. Przez to nawet wyraźniej odczuwa się
łączącą ich chemię.
Autorka
barwnie opisuje też postacie poboczne. Rodzina Dory, to zawodowi aktorzy, w
dodatku ekscentryczni. Każda postać ma swój własny charakter i sposób bycia, co
jeszcze lepiej różnicuje świat przedstawiony, a także powoduje wiele zabawnych
sytuacji.
Pod koniec
książki, akcja jakby się rozmywa. Co jest dziwne, gdyż w tym momencie
bohaterowie intensywnie pracują nad rozwiązaniem zagadki i ujęciu sprawcy. Może
odniosłam takie wrażenie, bo bohaterowie już się „nie szukają”, ale są razem
jako para. Na szczęście ta chwila nie trwa długo. Jeden rozdział dalej znowu
mamy pełną dynamikę zdarzeń i szybkie tempo, które nie pozwoli wam oderwać się
od lektury.
Jedynym
minusem jest zakończenie. Zbyt oględne. Zabrakło mi ledwie kilku jakiś
konkretniejszych zdań podsumowujących. W sumie to romanse bardzo trudno
zakończyć z polotem – mnie zawsze jest mało i nie do końca tak jak bym chciała.
Ale znając Norę, mogła postarać się o lepsze.
Książka
zdecydowanie genialna! Barwne postacie, zagadka kryminalna, sporo akcji i
oczywiście mój ulubiony – humor. Zdecydowanie polecam znudzonym cukierkowymi
romansami czytelnikom. Jeśli wolicie czytać romanse jeszcze bardziej kryminalne
niż ten, to polecam serię In Death.
Też Nory, która pisze pod pseudonimem J.D. Rob. Za te książki też się zabiorę.
Muszę tylko odzyskać głos po opętańczych wrzaskach nad kunsztem jej pisarstwa
:D